W parterze budynku Moliera 2, znajdowało się kultowe i magiczne miejsce. Teatralna stołówka.
Było to ogromne pomieszczenie, w sumie ponad 400 m2 z zapleczem, jeśli nawet nie więcej, ciągnące się przez cały parter budynku od bramy Moliera 2 do bramy Moliera 4. I na przestrzał. Od ulicy do podwórka. I antresola od strony podwórka.
Stołówka „wydawała obiady” od 12 .30- 16.30 (chyba???), w każdym razie obsługiwała zarówno artystów teatru, pracowników technicznych i administracyjnych, jak i uczniów Szkoły Baletowej. Były dwie opcje obiadu: dieta i normalny. Dieta była lepsza, bo w dni tzw. „bezmięsne”, dieta miała np. pierogi ruskie, a normalny miał placki ziemniaczane. Dietę można było zamienić przy okienku na normalny, ale odwrotnie – nie. Ponadto, na osobnym stoliku, w wielkim kotle stała ZUPA oraz chleb. I o ile danie drugie wydawano w typowy dla PRL sposób – poprzez „wydzieranie” z miesięcznego kuponu kwadracika z datą, to zupę można było nalewać do oporu, bez kuponu. I sporo osób przychodziło „na zupkę”, a trzy dolewki + chleb robiło swoje. Zupy zresztą były genialne!!!
Na stołówce w określonych porach pojawiały się określone, konkretne osoby. Pierwsze godziny, to była zazwyczaj szkoła baletowa, potem kolejno – w przerwach prób artyści. Jednak zazwyczaj, chór przychodził „na raz’, balet „na raz”, śpiewacy z prób też „na raz” . Reszta, znając mniej-więcej grafik, celowała w godziny kolegów, aby zjeść wspólnie i chwilę porozmawiać na luzie.
Teraz przechodzę do dzisiejszej anegdoty.
Zacznę od przesympatycznej pani wydającej obiad w okienku, korpulentnej, której imienia nie pomnę, i jeśli ktoś pamięta – będę zobowiązana.
No więc, mamy dzień „bezmięsny”, i na zwykły obiad placki ziemniaczane. Siedzimy przy stoliku „większym” (bo były większe i mniejsze). Siedzę: ja, mój Tata, moja Mama, Maryla Zubelewicz-Bojar – żona dyrektora Bojara (nasza sąsiadka, a moja pani profesor od fortepianu na Miodowej), Jerzy Kulesza i Krystyna Szczepańska i Halina Słonicka. Ponieważ są te placki, to Maryla Bojarowa mówi, że idzie „na gorę” tzn. do mieszkania po śmietanę, bo na stołówce była jedynie opcja posypania placków cukrem, a ona woli ze śmietaną.
I wraca, i wówczas wszyscy korzystają z tej „jej” śmietany i jedzą placki ze śmietaną i ze smakiem. Słoik ze śmietaną Maryla stawia pod stołem „żeby nie było”…
W pewnym momencie, gdy „nasz stolik” jest w trakcie drugiego dania, na stołówkę wchodzi Marysia Kossowska, żona Edmunda Kossowskiego. Nie bierze zupy, od razu idzie do okienka z drugim daniem, a widząc nas przy stoliku – przysiada się. I patrzy… i mówi „Jak to??? dlaczego wy macie placki ze śmietaną, a ja nie???”. Wtedy mój Tata ze śmiertelnie poważną miną mówi: „Jak to? przecież przy okienku można poprosić z cukrem, lub śmietaną, to jak poprosisz, ze śmietaną, to ci poleją.” Reszta, Kulesza, Szczepańska, Słonicka i Bojarowa, no i ja z mamą przytakujemy z równie poważną grobową miną.
I czekamy co dalej. Marysia Kossowska pędem biegnie do korpulentnej pani wydającej obiady i ŻĄDA polania placków śmietaną. Pani tłumaczy, że NIE MA ze śmietaną, są tylko takie placki jak dostała. W końcu obie krzyczą, a my słyszymy: „No tak !!! dyrektorowa Bojarowa i jej znajomi to mają jakieś specjalne względy a ja, żona Kossowskiego to niby gorsza jestem???”…
Długo to trwało. W końcu jednak Marysia uchachana wróciła do naszego stolika i pierwsze jej słowa to było: „Kazek. To twoja wina. Idź przeproś panią ”
Zdjęcie: Google. Niestety nie mam zdjęcia „naszej” stołówki.
18 listopada 2020, Kasia Pustelak Mój Teatr.