Żeby nie było tu zbyt patetycznie, anegdotka związana z Muniem Kossowskim.
Rzecz dzieje się w Wenecji podczas tournée z IX Symfonią Beethovena. Soliści mają wyśmienicie, bo przez większość oratorium sobie siedzą i słuchają, a dopiero w finale jest kilka wejść solo, po czym kwartet i „po wszystkim”. Gdy Tata miał przed sobą tournée z „dziewiątką”, czekał mnie egzamin z historii muzyki na Miodowej u profesora Śmiechowskiego. Jeśli ktokolwiek nie wie jak to wyglądało, to w skrócie: na stole leżało kilkadziesiąt winyli uprzednio wyjętych z okładek. Śmiechowski brał wybrane płyty, układał na gramofonie, i stawiał igłę dosłownie na jedną-dwie sekundy, i trzeba było podać: kompozytor,-utwór,-część,- i część części. Na to wszystko było kilka sekund i leciała kolejna płyta. Poniekąd słusznie, bo jeśli wiesz, to wiesz, i dłuższe myślenie niczego nie zmieni.
A więc mamy okres początku romantyzmu i Beethoven, i czeka nas egzamin. U mnie cała sterta płyt kupowanych wówczas w ośrodkach czeskim, węgierskim czy rosyjskim gdzie było dużo więcej i taniej niż gdziekolwiek. I męczę tę dziewiątkę w prawo i lewo. Przy czym najbardziej spodobała mi się „mini aria” tenorowa. Genialna. Wiedziałam dokładnie na jakiej wysokości płyty mam podnieść igłę, żeby ponownie odsłuchać. I leci „a la long” właśnie to. I po kilku godzinach prób do „dziewiątki” wraca do domu mój Tata i słyszy…. arię tenorową z dziewiątki. I awantura. „Proszę mi to natychmiast przyciszyć, a najlepiej wyłączyć”. Ja zdumiona, bo takie teksty, jak dotychczas słyszałam puszczając Beatles’ów, czy Abby. A tu Beethoven? Pytam – „ale dlaczego, to przecież NIE są wyjce” (to było określenie na wszystko poza muzyką poważną). I na to Tata: „bo ja od dziesiątej do siedemnastej przez dwa tygodnie słuchałem właśnie tego non stop.” Z pokorą wyłączyłam, ale było mi ciężko.

Ale wracamy do Munia. Jest Wenecja, jest Dziewiątka, Szczepańska, Woytowicz, Pustelak i Kossowski. Przed koncertem wszyscy idą na obiad. Wiadomo – nie za późno, żeby nie obciążać zbytnio żołądka i przepony. Wszyscy zamawiają jakieś włoskie specjały, głównie pasta, a Munio myśli, myśli i zamawia… kaczkę. I idą na koncert. No i nadchodzi moment, gdy w części finałowej wstaje bas (Munio) i zaczyna od koszmarnego koguta. Obok mój Tata, którego szturcha Szczepańska, a im naprawdę dużo do śmiechu nie było potrzeba. Wiadomo, że zaraz wchodzi tenor, a Tata się chichra, tym bardziej, ze widzi Szczepańską, która śmieje się zaraźliwie. Z trudem wyśpiewali całość, bo, jak wiadomo, gdy nie można, śmiać się chce jeszcze bardziej. Tym bardziej, że po „kogucie” Munio, po swojemu chrząkał i po cichu próbował „mi, mi, mi mi…”. No a przecież soliści są na pierwszej linii frontu przed orkiestrą. Szczęśliwie udało się odśpiewać do końca, pomocny jest chór, który w pewnym momencie wchodzi na tyle forte, że jakoś idzie.
Po wszystkim, cała czwórka idzie na kolację i Munio niezadowolony kręci głową i mówi „no czo to takiego się mogło wydarzyć sztrasznego, nie rożumiem żupełnie” I nagle odkrywa: „Już wiem czo to było, to była ta kaczka!!!”. Na to Szczepańska ze stoickim spokojem powiedziała „nie Kolego, po prostu technika zawiodła”. Jak zwykle śmiechu było co nie miara, bo wszyscy mieli poczucie humoru i nie obrażali się na siebie.
Zdjęcie dokładnie z tego tournee.
Od lewej: mój Tata, Mama, Kossowski, Woytowicz i tyłem Szczepańska. Po koncercie 

21 lutego 2022, Kasia Pustelak Mój Teatr.