Bukowina Tatrzańska.
To osobna historia. Można powiedzieć ciągnąca się jak seriale brazylijskie.
Zaczęło się od wyjazdu wakacyjnego do Szczawnicy, do willi Marta. Uzdrowisko prowadził słynny laryngolog, zarządca kompleksu sanatoriów w Szczawnicy, pracujący w „Marcie”, doktor Zbigniew Kołączkowski. Praktykę tę przejął on po swoim ojcu, Józefie, założycielu uzdrowiska w Szczawnicy. W czasie letniego urlopu, mój Tata i Munio Kossowski pojechali razem leczyć struny głosowe. Jedną z form terapii, w którą i ja – jako dziecko chorowite zostałam włączona, były inhalacje. Wchodziliśmy z Tatą do czegoś w rodzaju szczelnej budki telefonicznej, gdzie nas zamykano i puszczano mnóstwo pary. Siadałam na kolanach Taty i naszym zadaniem było wdychanie tej pary przez czas odpowiednio dawkowany od krótszych, do dłuższych posiedzeń. Efekty były w rzeczy samej spektakularne. Tata nie chorował praktycznie do wiosny, ja podobnie.
Po różnych zabiegach, Tata i Munio ochoczo chwytali za wędki i szli wzdłuż Dunajca ze spinningami. My z Marysią Kossowską i Mamą chodziłyśmy do Helenki na ciacho, ewentualnie spacerowałyśmy dochodząc do czeskiej granicy, której nie wolno było wtedy, ku oburzeniu mojej Mamy, przekraczać.
Podczas jednej takiej wędkarskiej eskapady Munia z Tatą, Muniowi zahaczyła się blacha o korzeń w Dunajcu. „Zostaw”, namawiał go Tata, urwij żyłkę i idziemy dalej. „Nie”, odparł Munio, „To Mepsz ż Pewekszu, ża drogi żebym go żerwał”. Jak powiedział, tak zrobił. Wszedł do Dunajca, a że dno kamieniste, pośliznął się i… złamał nogę. „Mepsz” żoształ jednak w Dunajczu, ale gorsza sprawa z nogą. Okazało się, że najbliższy szpital z oddziałem ortopedii jest w Zakopanem. Tata miał samochód, wsadził Munia z Marysią i pojechali.
I właśnie dzięki tej złamanej nodze nasza przygoda z Bukowiną się rozpoczęła. W drodze powrotnej bowiem, Kossowscy poprosili, aby Tata wracał nie przez Nowy Targ, a przez Bukowinę, bo chcą odwiedzić znaną im Gaździnkę Anielę.
I tak poznaliśmy Anielę, gaździnkę, do której jeździliśmy potem z Rodzicami co rok zimą i praktycznie w każdą Wielkanoc, później jeździłam ja, w czasach licealnych – z koleżankami. A jeszcze potem – ja z moimi dziećmi, a gaździnka traktowała nas jak rodzinę i jak przyjeżdżaliśmy, dostawaliśmy zawsze „nasz” pokój z widokiem na całą panoramę Tatr od Bielskich, do Czerwonych Wierchów. Położenie domu gaździnki absolutnie optymalne – na szczycie Olczańskiego Wierchu, przed oknami tylko i aż widok na Tatry. Blisko wyciągi. Stołowanie na miejscu i nigdy przedtem, ani potem nikt nas tak nie karmił. Gaździnka wszystko gotowała i piekła sama. potrafiła w środku zimy podać makaron ze świeżymi jagodami i śmietaną. Szynki i inne wędliny własnej produkcji. Jajka i sery takoż. Ciasto codziennie inne. Nie do opisania. Z czasem Rodzice namówili na wspólne wyjazdy zaprzyjaźnionych operowiczów, i bywały takie momenty, że cały dom gaździnki zajęty był przez naszą wesołą kompanię: my, Bojarowie, Krystyna Szczepańska, Krystyna Kostal, Marysia Mortbitzerowa z Krakowa, a do tego towarzystwo aktorskie z Warszawy i Krakowa. W każdym razie była i czwórka do brydża i większa ilość do pokera. I absolutnie nieważne, ze myć trzeba było się w miednicy ustawionej w pokoju na stojaku. Gazda codzień rano przynosił wiadro (emaliowane) z czystą wodą, a zabierał aluminiowe z brudną. Wychodek był w stodole, tuż obok krowy i konia, drewniana latryna z drzwiami na skobel z wyciętym serduszkiem, a posiedzenie odbywało się na dziurze wyciętej w desce. Zimno jak sto diabłów, bo i zimy były prawdziwe. Ogrzewanie piecami kaflowymi, w których gazda palił wieczorem, ale i wcześnie rano. Zanim nie napalił w piecu, nie dało się wyjść z łóżka
Ale to było bez znaczenia. Ważne, że byliśmy w górach, w pięknych okolicznościach przyrody. I w doborowym towarzystwie. Zresztą – w tym czasie, u żadnego górala po prostu NIE BYŁO inaczej.

Słynna była w tym czasie kawiarnia, dziś już nieistniejąca, położona na bukowińskim „klinie” , o wdzięcznej nazwie „Słoneczko”. Tu był nasz codzienny przystanek przedpołudniowy. Dorośli brali karty i zasiadali do partyjki, górale serwowali herbatkę lub grzane wino, a dzieciarnia pod okiem instruktora stawiała pierwsze narciarskie kroki. Wszystko dorośli mogli spokojnie obserwować z okien „Słoneczka”. Ku uciesze jednych i drugich. I właścicieli „Słoneczka” 

Ciągi dalsze będą 

28 stycznia 2023, Kasia Pustelak Mój Teatr.