Musi być kilka części, bo Danowskie to cała epopeja operowych wakacji. Bo nie były to jedne wakacje, ale lata spędzane liczną grupą operowiczów właśnie tam. I masa, masa barwnych historii z tym związanych. Lata 74-80, co rok. Albo i dłużej nawet.
I tak oto, przed jednym z urlopów, Krystyna Szczepańska powiedziała, że „odkryła” z koleżankami, później powiem z kim – cudowne miejsce do spędzania wakacji. Wioska składająca się z dwóch-trzech dymów, ok. 20 kilometrów od Augustowa, do tego dojazd „do” jedynie leśnym duktem. Drugie tyle, też leśnym duktem do Suwałk. I padła decyzja – jedziemy.
Jak każdy wyjazd w nieznane, początek podróży był tak ekscytujący, jak i z lekka niepokojący – co też takiego zastaniemy na miejscu. Z uwagi na mocne „rozreklamowanie” miejscówki wśród teatrowiczów, mieliśmy zarezerwowany inny dom, oddalony od ekipy teatralnej o około 1,5 km. U sołtysa. Jeździła z nami babcia, mama mojej mamy. I tu, pojawia się pierwszy zabawny epizod tuż po dotarciu do miejsca docelowego.
No więc, po ok. 30 km jazdy leśną drogą (uwaga – brak nawigacji i brak telefonów komórkowych, ORAZ tej drogi nie ma na mapach). Zatem jedziemy wyłącznie według ustnej instrukcji „cioci” Szczepańskiej, udzielonej kilka dni wcześniej, Ekipa już jest tam. Nie ma więc kogo zapytać, czy skręciliśmy w prawidłową leśną dróżkę Puszczy Augustowskiej.
W końcu dojechaliśmy. Co widzimy? wiocha, że ho ho. Na chałupie napis „sołtys” – musi, dobrze dojechaliśmy. Ulica, przy której stoi ten jeden, jedyny dom jest gruntowym duktem, dalekim od nazwania drogą. Pokój, jak na tamte czasy luksusowy. Czyli mieszkamy w cztery osoby w jednym pokoju: ja, tata, mama i babcia. Łazienki nie ma w pokojach, ani w domu w ogóle. To znaczy jest, ale w wannie węgiel na zimę trzymają. Mamy na korytarzu wspólną z innymi gośćmi umywalkę tylko z zimną wodą. Z okien widok – bajka. Ale dla mojej babci pierwsza istotna kwestia, to, gdzie jest sławojka. No, bo w domu ani łazienki, ani toalety nie ma. Pytamy sołtysa, gdzie wychodzi się „za potrzebą” i sołtys pokazuje nam drewnianą sławojkę, do której, aby dojść, trzeba przejść przez „ścieżkę”, która jest główną ulicą wiodącą od Augustowa do Suwałk. Co prawda, jest to gruntowa dróżka, ale jednak. I babcia wraca załamana. Mówi: „Koniec świata. Żeby za potrzebą trzeba było na drugą stronę ulicy przechodzić” 

Jedzenie robiliśmy sami, poza obiadami, na które jeździło się do sąsiedniej wioski – Walne. Z uwagi na brak łazienki i wody bieżącej, talerze po posiłkach myliśmy w jeziorze, z pomostu. Były to, czasy głębokiej komuny i sklepów „komercyjnych”, gdzie bywało, że „rzucali” kawałek mięsa, czy wędliny za o wiele większe pieniądze niż w normalnych sklepach. I też trzeba to było wystać w kolejce. A co robiliśmy w tej „dziurze”? Tata, zapalony wędkarz – łowił ryby na spinning. Mama i ja „na robala”. Poza tym, zbieraliśmy grzyby, poziomki, maliny. Na jednopalnikowej butli gazowej mama smażyła konfitury i marynowała grzyby. Czas mieliśmy zajęty od rana do wieczora. Oczywiście były też partyjki pokerka i brydża w siedzibie operowiczów. Ale o tym, potem 

I trudno sobie wyobrazić dziś, zwłaszcza młodym pokoleniom, że operowa elita światowa mogła być przeszczęśliwa mogąc spędzać wakacje w tak mocno prymitywnych warunkach. Ale w jakich okolicznościach przyrody…
Ciąg dalszy nastąpi.
Na zdjęciu: Tata wędkujący z pomostu na jeziorze Blizno, tyłem ja i mama, wygląda jakbyśmy ściągały rybę z haczyka
.

20 stycznia 2021 – Kasia Pustelak mój Teatr.