Dziś przywołam historię o przedstawieniu, w którym Tata, Kazimierz Pustelak NIE wystąpił, a mimo to otrzymał „fatalne recenzje” i recenzenckie „baty” 

Absurdalne? Jak najbardziej. Prawdziwe? Oczywiście.
No więc, do rzeczy.
Musi być wprowadzenie.
Jest rok 1977. Mniej więcej w połowie roku, Tata zaczął się czuć źle. Osłabienie, pojawiający się od czasu do czasu męczący kaszel. Kilka wyjazdów na nagrania płyty z ariami operowymi do Krakowa kończy się po nagraniu jednej, dwóch arii, z powodu nieustępującej wciąż choroby. Kilkunastu lekarzy nie widzi choroby. Zalecają normalną aktywność zawodową (!!!). Tymczasem, pojawiają się przedstawienia, gdzie Tata musi pomijać górne dźwięki, bo.. wciąż jest chory, choć lekarze nic nie widzą.
W międzyczasie trwają próby do premiery „Rigoletta” w Teatrze Wielkim, gdzie onegdaj obstawiano co najmniej 3 solistów, i obsada „premierowa” ustalana była w ostatniej chwili. W próbach Tata w trwającej niedyspozycji jedynie markuje, ale bierze w nich udział.
W międzyczasie są kolejne wyjazdy do Krakowa w celu kontynuacji nagrań płytowych i ciągła niedyspozycja głosowa. Tak się składa, że choroba/osłabienie Taty trwa już ok. 5 miesięcy, a w Krakowie jest mój wujek, lekarz ordynator jednego z krakowskich szpitali. Zdesperowany Tata jedzie do tego wujka, aby skonsultować ciągnącą się niedyspozycję głosową, i…. po dokładnym badaniu, wujek oświadcza: „Kaziu. Masz zapalenie obu płuc, w stanie „zejściowym”. Co oznacza, ni mniej ni więcej, że choroba się cofa, ale nie rozpoznana na czas i nie leczona prawidłowo. Nie „wyleżana” ani jeden dzień w łóżku. Jeśli czyta to śpiewak, to z całą pewnością rozumie dramat artysty, który ma zakontraktowane przedstawienia, oratoria, koncerty, wyjazdy zagraniczne, nie może wyzdrowieć i … musi odwoływać kolejne występy.
Po rozpoznaniu, Tata spędził ponad miesiąc w sanatorium w Szczawnicy, gdzie leczono go w inhalatoriach w celu doprowadzenia do pełnej sprawności oddechowej, KLUCZOWEJ dla artysty śpiewaka.
No i teraz wracamy do „fatalnej” recenzji z nieodśpiewanego przedstawienia, konkretnie premiery Rigoletto Verdiego, w grudniu 1977.
Tata wie, że jest „po” zapaleniu płuc, w zasadzie w trakcie wychodzenia z choroby i tuż przed wyjazdem do sanatorium. Wie, że nie wolno mu śpiewać, choć nie ma gorączki i pozornie wygląda na 100% zdrową osobę. Wiadomo, że miał być obsadzony w roli Księcia Mantui. Rolę Księcia przejmuje teatralny kolega (celowo nie podaję kto).
I mamy premierę.
Na przestawienie idziemy całą rodziną. W foyer, jak zazwyczaj śmietanka towarzyska, w tym ówcześni krytycy, oficjele, VIP’y. I my.
I oto nazajutrz po wyjątkowo nieudanej premierze (z uwagi na fatalną kreację Księcia Mantui) czytamy taką oto recenzję napisaną przez samego Jerzego Waldorffa (to nie jest cytat, ale oddaję sens wypowiedzi) „Premiera Rigoletta niestety okazała się fiaskiem z uwagi na postać Księcia Mantui. Partię miał wykonywać Pustelak i gdyby tak było, z pewnością byłoby to świetne przedstawienie. Nie wiem dlaczego Pustelak tego nie zaśpiewał. Spotkałem go w foyer podczas przerwy i twierdził, że jest bardzo chory. Tymczasem tenże Pustelak, w świetnym humorze, doskonałym i dźwięcznym głosem rozmawiał ze mną i nic, absolutnie nic nie wskazywało na jakąkolwiek chorobę. Panie Pustelak, fiasko premiery to pana wina”
Kurtyna.
31 października 2021, Kasia Pustelak Mój Teatr