Miałam może 3-4 latka, była to wiosna, okolice Wielkiej Nocy. Budynek Moliera 2 był jeszcze wykańczany, a więc dookoła stały rusztowania, po których dziarsko do mieszkań wspinały się myszy, na które trzeba było polować. Pod budynkiem zaś baraki, które stanowiły zaplecze budowy.
Pewnego dnia, właśnie w okolicy Świąt Wielkiej Nocy, poszliśmy na spacer do Parku Saskiego. Ja, Rodzice i „wujek” Antoni Wicherek, który był wówczas jeszcze kawalerem i mieszkał po sąsiedzku na tym samym piętrze co my. Był piękny słoneczny dzień, a ciepły wiatr zwiastował nadejście wiosny. Wujek po spacerze miał przyjść do nas na obiad, który w czasie naszego spaceru szykowała gosposia Marysia. Po mniej-więcej półtoragodzinnym spacerze, wracamy i Tata zorientował się pod domem, ze nie wzięliśmy kluczy do mieszkania. Ale spokojnie, Marysia nam otworzy. Wchodzimy na górę, dzwonimy. Nic. Pukamy – nic. Walimy w drzwi – nic. No i pełna konsternacja. Co robić? Wujek Antek mówi, że okno od strony ulicy jest otwarte, a więc on wejdzie przez to okno i wpuści nas od środka. Jak wejdzie? pyta Mama. A on na to: przecież jest rusztowanie, pod budynkiem baraki, a przy barakach drabina, zatem on oprze drabinę o dach baraków, Tata przytrzyma i w ten sposób wejdzie do środka. Nie macie pojęcia ile było rwetesu, że to niebezpieczne, żeby tego nie robili. Nie ma mowy – wejdzie i koniec. Dla osób spoza Warszawy krótka informacja, że nasze mieszkanie na I piętrze znajduje się na poziomie „zwyczajowego” III piętra, ponieważ dolna kondygnacja to lokale użytkowe o wysokości ponad 6 metrów… zatem wyczyn wspinania się po drabinie po prostu niebezpieczny. No i sytuacja wygląda tak: tata i wujek, obaj panowie w garniturach i trenczach, biorą drewnianą drabinę, o długości prawie 7-8 metrów, z trudem turgolą ją na barak. Drabina o tej długości chwieje się i zaczepia o rusztowania. My z mamą stoimy na ulicy i drzemy się, żeby tego nie robili. Po chwili, mamy już niezłą grupkę gapiów. Panowie dopingują, kilku pomaga, a panie krzyczą z nami, że to niebezpieczne. No, ale tata z wujkiem ustawiają drabinę na baraku, tata podtrzymuje, a wujek, po chwiejącej się jak guma drabinie wspina się dziarsko i wchodzi do mieszkania. Co się okazało? Gosposia sobie po prostu zasnęła i spała jak kamień, kompletnie nie słysząc naszego dzwonienia, stukania, ani zamieszania z wchodzeniem przez okno. Na ile wydarzenie musiało być traumatyczne świadczy, jak dobrze to pamiętam, choć byłam naprawdę malutka.
Zdjęcie z 1975 roku pochodzi z inscenizacji „Falstaffa”, w reżyserii Reginy Resnik, główną rolę podczas premiery grał Sir Geraint Evans, od którego dostałam autograf na okładce do książki z fizyki dla klas VIII
. Na zdjęciu grupowym – Kazimierz Pustelak, Jerzy Kulesza, Marek Dąbrowski, Jan Góralski, Jerzy Artysz, Leonard Andrzej Mróz, Irena Ślifarska i Wanda Bargiełowska. W środku dzielny Antoni Wicherek, któremu nie straszna była wspinaczka po drabinie
Z tego, co pamiętam, po premierze, wszyscy wykonawcy przyszli na zaproszenie mojego Taty do nas, gdzie podano na kolację galicyjskie gołąbki, tj. z farszem z prawdziwków pomieszanych z ryżem i cebulką w środku, polanych sosem grzybowym. Zachwytom nad gołąbkami ze strony zwłaszcza angielskich gości nie było końca.


Premierą dyrygował Kazimierz Kord.
21 stycznia 2021, Kasia Pustelak Mój Teatr.